czwartek, 25 października 2012

Głupota nie boli, a może jednak?

Pozwoliłam sobie się zakochać. Znów zacytuję Remarque'a "Takie kobiety, kiedy piją, są tylko pijaństwem, kiedy kochają - tylko miłością, kiedy rozpaczają - tylko rozpaczą; i tylko zapomnieniem - kiedy zapominają." Byłam szalona, nieracjonalna, ale także zainspirowana bardzo do wielu rzeczy. Miałam energię i uśmiech an wszystko. Codzienne problemy były błahe. Życie było piękne i kolorowe. Każdy dzień przynosił nadzieję i radość z małych rzeczy: znaleziony orzech, usłyszana melodia, roześmiane spojrzenie przechodnia. Nagle wszystko z nim mi się kojarzyło. A to profesor z jego uniwersytetu przyjechał poprowadzić wykład, a to jego ulubiona książka była na półce koleżanki, itp., itd.. Och, jak mi się chciało żyć! Tak bardzo, że aż moje ciało nie wytrzymało z nadmiaru emocji (doszedł to tego stres związany z pracą i brak snu), że aż zemdlałam w zeszłym tygodniu. Postanowiłam odpocząć. Jednak nic nie trwa wiecznie. A miłość musi się czymś karmić. Na początku odpisywał w ciągu dwóch dni, potem rozciągnęło się to do co trzy-cztery. Teraz pisze raz na dwa tygodnie... W ostatni piątek zaprosiłam go tutaj na długi weekend listopadowy. Do tej pory nie odpisał... może gdyby napisał, że nie nie ma czasu, wyjechałabym na ten weekend. Może nawet pojechałabym do domu? A tak, nawet nic nie mogę zaplanować. A może zaprosiłam go specjalnie, nie po to, żeby przyjechał (jest to wręcz nierealne), ale mając nadzieję, że odpisze szybciej? Plan się nie udał. Dlaczego wciąż czekam na wiadomość od niego? Nie chcę się narzucać, więc nie napiszę znów, nie odezwę się do niego... Czy on naprawdę nie ma czasu wysłać jednego zdania "nie, nie mogę przyjechać, jestem zajęty"? Czy to jest takie trudne? Może przesadzam, może tydzień to wcale nie jest długo na odpisanie na maila? Ale już nie chcę czekać! Życie trochę zmatowiało, ale tylko trochę ;)

wtorek, 9 października 2012

Remarque'owe szczęście

"Człowiek uczy się cenić najprostsze rzeczy. Chodzenie. Oddychanie. Patrzenie.
- Tak, szczęście leży na ulicy. Wystarczy schylić się, aby je podnieść.
(...)
- Tylko najprostsze rzeczy nie przynoszą rozczarowania. A jeśli chodzi o szczęście, warto się bardzo nisko schylić."
 E.M. Remarque
najprostsze rzeczy
Twój uśmiech
Twój śmiech
niekończące się pożegnanie
Twój głos
wiadomość

schylam się nisko
dotykam ziemi
piszę do Ciebie, znowu

chodzenie
krok w tył
a jak spadnę w przepaść?

oddychanie
powietrzem, którym Ty oddychasz
Tobą

patrzenie
Twoje roześmiane oczy
błysk

szczęście leży na ulicy?
a może przy ulicy G
w mieście M?

schylam się
próbuję utrzymać równowagę
żeby nie upaść

nisko
poprzez lęk odrzucenia
złe doświadczenia

bardzo nisko
chowając dumę do kieszeni
będąc sobą
bez wstydu

najprostsze rzeczy nie przynoszą rozczarowania?
miłość nie jest najprostszą rzeczą
ale chodzi o szczęście
warto się bardzo nisko schylić 

wtorek, 2 października 2012

Update kulinarny - bagietki i chlebek

Po pierwsze oglądałam dzisiaj mecz i świadomość tego, że on też oglądał ten sam mecz sprawiała, że czułam się lepiej. Nie musi do mnie pisać, odzywać się, ważne, że jest :)
Ale pisze i nawet wysłał mi kartkę pocztową. Co prawda doszła po 3 tygodniach, eh ta poczta francuska, ale wysłał! I pisze mi maile, raz na 3 dni. I jestem zakochana, chociaż to nie ma sensu.

Czas na pieczenie!
Więc tak, miesiąc temu, jak miał przyjechać zapytałam się go, co ugotować, co lubi jeść, powiedział, że je wszystko i chleb i masło mu wystarczą. Więc ja, stwierdziłam, że jak napisał chleb, to będzie domowej roboty pieczywo. Przepis na chleb mam sprawdzony i jak jeszcze jadłam gluten, to piekłam chleb regularnie i nie kupowałam pieczywa. Stwierdziłam, że skoro przyjeżdża do Francji, to nauczę się piec bagietki. W związku z tym, że nie mogę ich jeść, tydzień przed jego przyjazdem piekłam i zanosiłam do pracy. Wypróbowałam dwa przepisy. Części osób bardziej smakowała jedna, a części druga. Ja sama wolę, ten który się krócej przygotowuje ;) Podaję ten przepis. Jest to tłumaczenie ze strony angielskiej, podaje link to oryginalnego przepisu.

Najpierw przepis mojej koleżanki na chlebek.

Chleb
•Składniki:
•1 łyżka drożdży
•750 g mąki (pełnoziarnistej, lub pół na pół ze zwykłą)
•1 łyżka soli
•1 łyżeczka cukru
•450 ml + troszkę ciepłej wody
•Olej na wierzch folii
•Sposób przygotowania:
•Wszystko oprócz oleju zmieszać w misce (najpierw wodę z drożdżami i cukrem, odczekać chwilę, potem dodać resztę).
•Położyć folię na wierzch, wlać kroplę oleju i szybko przewrócić folię. Odstawić do wyrośnięcia na 2h.
•Wyrabiać ok. 10 minut podsypując mąką. Podzielić na dwie części, formować bochenki i włożyć do dwóch natłuszczonych keksówek. Odstawić na kolejną godzinę.
•Piec ok. 25 minut w 200 stopniach. Po tym czasie odwrócić, sprawdzić, czy dobre i piec jeszcze 5 minut do góry nogami.
•Można dodać (przed włożeniem do foremek): oliwki, suszone pomidory, orzechy itp.



Słodkie bagietki


Składniki:
•1 1/2 łyżki suszonych drożdży
•2 łyżki miodu
•3 1/2 do 4 szklanek mąki
•2 łyżeczki soli
•Olej do wysmarowania miski
•Mąka kukurydziana do posypania formy


Sposób przygotowania:
•Zmieszać miód, drożdże i pół szklanki ciepłej wody. Odczekać 5 minut, aż drożdże się uaktywnią.
•Zmieszać mąkę i sól w misce, dodawać drożdże i wodę mieszając. Jeżali jest za kleiste dodać trochę mąki. Na oprószonej mąką stolnicy wyrabiać ciasto przez ok. 5 minut.
•Zrobić z ciasta kulkę i włożyć do miski wysmarowanej olejem. Przykryć ścierką i odstawić na 30 minut.
•Podzielić na pół. Formować bagietki: najpierw uformować prostokąt i dłuższe brzegi złączyć i zakleić na środku, przygnieść i wydłużać, powtarzając składanie (nie wiem, jak to bardziej czytelnie opisać...). Bagietka ma być długości blaszki. ok 6 cm. szeroka. Położyć je "częścią sklejoną" na posypanej mąką kukurydzianą blaszce, naciąć nożem w 4 miejscach na skos, przykryć ścierką i odstawić na 25 minut.
•Piec w piekarniku nagrzanym do 220 st przez 15 minut.


Oryginalny przepis jest tutaj:
http://www.cookingchanneltv.com/recipes/kelsey-nixon/homemade-french-baguettes-recipe/index.html
Ja pominęłam lód i też było dobrze.

Moja bagietka przed i po.



niedziela, 23 września 2012

Jesienna chandra

Obudziłam się dzisiaj bardzo smutna. Mam nadzieję, że to po prostu jesienna chandra i jutro mi przejdzie. Nie ma powodu, żebym była smutna, ale w środku było mi bardzo źle. Tęskniłam za domem, za przyjaciółmi z Polsce i pierwszy raz tęskniłam za nim. Pierwszy raz tak bardzo chciałam się do niego przytulić. Zadzwoniłam do mamy, do babci, rozmawiałam z K., wypiłam gęste kakao. Pomogło tylko trochę. 
Wczoraj spędziłam taki piękny dzień ze znajomymi na powietrzu, wieczorem dziewczyny przyszły do mnie, gotowałyśmy leczo i obejrzałyśmy "Dziewczynę z tatuażem". On napisał do mnie w czwartek bardzo długiego maila i napisał smsa też. Napisał "je t'adore". Takie pierwsze wyznanie :)
Harfa brzmi cudownie. 
Więc dlaczego tak mi źle? Napisałam, że to nie sprawiedliwe, że mieszka tak daleko. Trzy razy się zastanawiałam, czy wysłać tego maila. Tak strasznie boję się powiedzieć za dużo. Ale chyba już zbliża się czas, żeby odkryć karty... Dojrzewam do tego, żeby mu powiedzieć, że on mi się strasznie podoba i chcę coś z tym zrobić. Po prostu boję się, że nadinterpretuję jego maile, że ja będę sobie wyobrażała nie wiadomo co, a on zacznie spotykać się z kimś innym, albo ja mu się w ogolę nie podobam... Jeszcze tydzień, dwa, napiszę tego maila. Na razie czekam, jak zareaguje na to, co napisałam.
Czy cytowałam już Remarque'a? Chyba nie.
"Tylko starożytni Grecy mieli bóstwa pijaństwa i radości: Dionizosa i Bachusa. My mamy za to Freuda, kompleks niższości i psychoanalizę. Boimy się wielkich słów w miłości, a lubimy je w polityce. Smutne pokolenie."
Nie chcę żyć w takim świecie.

wtorek, 18 września 2012

Czekanie - marzenia się spełniają

Czekam na spełnienie marzenia. Już niedługo. Nie mam talentu muzycznego, ale uwielbiam muzykę na żywo. Chciałam grać na jakimś instrumencie. Nie wiem dokładnie kiedy, ale chyba w gimnazjum (to miałam gdzieś 14 lat) zakochałam się w harfie. Ten instrument bardzo mnie fascynował. Nie miałam możliwości rozpoczęcia nauki gry na harfie, nie miałam czasu, poza tym, chyba rodziców nie byłoby stać na moje lekcje, a na szkołę muzyczną byłam za stara (i za mało utalentowana). W liceum miałam milion zajęć, wracanie do domu o 21, czy 22 było normą, więc harfa musiała poczekać. 
Zaczęłam studia. Pomysł gry na hafie wracał co jakiś czas, ale zawsze coś było innego, czy to sprawy finansowe, czy brak czasu. W końcu w wakacje przed ostatnim rokiem postanowiłam, że jak nie zacznę teraz, to nigdy nie będę grała, namówiłam S., żeby zaczął uczyć się grać na gitarze, o czym on też mówił od dawna i razem zapisaliśmy się do ośrodka muzycznego. Miałam jedną 30 minutową lekcję w tygodniu, przez 20 tygodni. Ośrodek muzyczny był trochę daleko ode mnie i trzeba było się zapisywać, żeby móc ćwiczyć, dlatego grałam tylko dodatkową godzinę, czasem dwie w tygodniu. Brakowało mi tego, żeby czasami pograć w domu. Zaczęłam marzyć o moim własnym instrumencie. Marzenia są po to, żeby się spełniały, więc postanowiłam za pierwszą wypłatę kupić harfę. Były jednak inne wydatki na początku (na czymś trzeba spać, z czegoś trzeba jeść...), ale w końcu się udało. Nawet kupiłam ją na raty :) Mój pierwszy zakup na raty. Mają ją przywieźć jakoś dzisiaj rano. Nie wiem dokładnie, kiedy. Czekam. Już niedługo :)

On pisze do mnie nadal, ja piszę do niego :) Wszystko jest dobrze. Nie mogę w to uwierzyć. Jestem bardzo szczęśliwa.

piątek, 14 września 2012

Sauve-toi!

Moje racjonalne myślenie mówi mi: daj sobie z nim spokój. Nawet nie wiesz, co on sobie myśli. Poza tym jest tak daleko. Dla niego to pewnie była wakacyjna przygoda, a ty, głupia, wyobrażasz sobie nie wiadomo co. Będzie bolało. Jego maile może są miłe, ale to trochę za mało ("trop peu pour subsister").
Z drugiej strony wydaje mi się, że gdybym dała sobie spokój, ominęłoby mnie coś wspaniałego. Boję się, że spotkałam tę właściwą osobę, ale sytuacja zepsuła wszystko. Z drugiej strony, to były tylko chwile. Może mylę się? Może to nie to? Przecież wierzę w to, że może być dużo "drugich połówek pomarańczy", że można być szczęśliwym z różnymi osobami, nie ma tego jedynego, nie ma miłości od pierwszego wejrzenia! A czuję się, jak Mistrz, kiedy spotkał Malgorzatę. Za dużo czytam. Życie to nie książka. Takie rzeczy się nie zdarzają. Muszę w to wierzyć, muszę... ("pauvre coeur un peu balourd")
Tak, nie wierze, że on mogłby się mna zaintersować na tyle, żeby chciał czegoś więcej niż kolejnego spotkania, wymienianych maili co jakiś czas. Tak, moje poczucie własnej wartości nie ma się najlepiej. Dlaczego on miałby się mną zainteresować? Ale, jak go wtedy pierwszy raz spotkałam, wtedy gdy spędzaliśmy ze sobą każdą wolna chwilę przez ten tydzień, byłam pewna siebie. Może dlatego że wtedy nie chciałam niczego? I nie wiem, jak to zmienić. Nie chcę się rozczarować. Nawet wczoraj mój szef powiedział, ze mam problemy z pewnością siebie... Jak nad tym pracować? Z jednej strony znam swoja wartość. Uważam się za osobę, która odnosi sukcesy i jest spełniona. Z drugiej strony, wiem, że pracuję na gdzieś 1/4 moich możliwości. Nie mogę uwierzyć, że to wystarcza, choć wszyscy są tego zdania... Nie wiem, skąd to się bierze.
(Słuchałam francuskiej wersji "Uciekaj, moje serce".)

wtorek, 11 września 2012

Powtarzający się refren, pierwsza zwrotka, ciąg dalszy

Pół godziny temu wróciłam do domu. Pozmywałam naczynia, kalafior się gotuje. Mam jakieś 15 minut dla siebie. Potem trzeba zabrać się do pracy. Zadanie domowe z francuskiego, a potem praca, mam nadzieję, że skończę przed północą. Jutro to samo.
Dowiedziałam się, że 13 września jest Dniem Czekolady! Jakim cudem nie wiedziałam o tym przedtem? Nie wiem... Spotykam się wtedy ze znajomymi i każdy ma przynieść czekoladę ze swojego kraju. W związku z tym zrobię blok. Jutro rano pójdę po zakupy (wieczorem sklepy są już zamknięte), będę w pracy trochę później. Trudno. Dzień czekolady, to dzień czekolady :)
Stwierdziłam, że dokończę chociaż pierwszą zwrotkę mojej historii. Poza tym, pomaga mi to nie sprawdzać maila co 5 minut. Znów czekam na maile... Napisał do mnie w poniedziałek rano. Odpisałam, teraz czekam znów na odpowiedź. Coś go źle zrozumiałam, bo jeszcze nie wrócił do domu. Także nie ma internetu. Wraca dopiero w piątek, ale liczę na jakąś wiadomość jutro ;) Staram się subtelnie z nim flirtować przez maile, ale nie wiem, czy mi wychodzi. Zobaczymy. Nigdy nie byłam dobra we flirtowaniu... Ale nie o nim dzisiaj. 

M. Byłam załamana tym, że mogłam być z nim, a wszystko zepsułam i to jeszcze bez powodu. Postanowiłam, że napiszę do niego maila i wyjaśnię wszystko. Były to czasy, kiedy korzystanie z intenetu wyglądało inaczej. Nie był facebooka, czy nk. Miałam pocztę na onecie. W domu był jeden komputer i wszystkie maile, z mojej poczty i taty poczty były odbierane w Outlook Expressie. U mnie w domu bardzo ważna była przestrzeń osobista i prywatność, więc nigdy nie bałam się, że ktoś przeczyta maila adresowanego do mnie. Nie chowałam pamiętnika. Teraz też znam hasła do poczty rodziców, ale nigdy ich nie używałam, chyba, że zostałam poproszona o to. Jest to dla mnie oczywiste (tak to podkreślam, bo spotkałam na swojej drodze ludzi, dla których to nie jest oczywiste). Więc wtedy napisałam maila, że go przepraszam, że wcale tak o nim nie myślałam i że mam nadzieję, że możemy być przyjaciółmi, zatytułowałam go "bardzo ważny list". I pojechałam na weekend do koleżanki K3. Już w piątek wieczorem dostałam smsa od taty (to był chyba pierwszy sms, jaki dostałam, bo od 3 dni miałam telefon), że dostałam maila od M. Poprosiłam tatę, żeby go przesłał na pocztę koleżanki. Była podekscytowana, ale też bałam się, co on napisał. Pamiętam do tej pory, że zaczął od tego, że nie muszę pisać w temacie "bardzo ważny list", bo każdy listy ode mnie jest dla niego ważny. Bardziej szczęśliwa być nie mogłam. Napisał jeszcze, że bardzo się cieszy, że do niego napisałam. 
Zaczęliśmy pisać ze sobą maile. Dostawałam średnio 3 listy na dzień. Jeździłam rano do szkoły z rodzicami, czekałam u cioci, aż rodzice skończą pracę i wracałam z nimi na wieś. Postanowiliśmy się spotkać. Pierwsza moja randka! (I tu się pojawia historia z tramwajem, o której wspomniałam). Spotkaliśmy się na przystanku tramwajowym (pamiętam dokładnie którym). Postanowiliśmy, że pojedziemy do niego, ja nie mogłam zapraszać za bardzo znajomych do cioci, a jakoś nie chcieliśmy spacerować. Czekamy na tramwaj. Rozmawiamy. Podjeżdża tramwaj. Wsiadamy. Tramwaj nie rusza, ale my jesteśmy zatopieni w rozmowie. Nie widzimy, że w okół nas nie ma nikogo. Tramwaj jest pusty. Nie słyszymy, że motorniczy do nas krzyczy. Słyszymy tylko siebie nawzajem. W końcu motorniczy podchodzi do nas i mówi, że to R, w sensie tramwaj zepsuty, do niego się nie wsiada. Wysiadamy. Troszkę speszeni, że byliśmy tak zajęci sobą. Zakochani, nie widzieliśmy świata zewnętrznego. Byliśmy u niego. Potem wróciłam do domu. Nie pocałował mnie wtedy, ale spędzenie z nim popołudnia było dla mnie niesamowitym przeżyciem. W następny weekend byłam u K. On też tam był. Rozmawialiśmy na ganku u K. On, K., ja i żeby było śmiesznie A. (ta dziewczyna, z którą K. chciała go wyswatać), ale on przez cały czas robił jakieś aluzje do mnie (tak to się po polsku mówi?). Poszliśmy się sami przejść. Był już wieczór, gwiazdy na niebie. Szliśmy pustą drogą. Wtedy on się odwrócił i mnie pocałował. Jak ja byłam wtedy szczęśliwa (nie był to mój pierwszy pocałunek, ale pierwszy, który dokładnie pamiętam, jakby to było wczoraj, a minęło 11 lat - to było 14 albo 15 września 2001 roku, piątek albo sobota). Jedyny nasz pocałunek w czasie tej pierwszej zwrotki. 
Pisaliśmy do siebie maile, jak opętani, spotykaliśmy się w weekendy na wsi. Tak po prostu. Powiedział, że powinnam posłuchać piosenki "I love you" T.Love. To on myśli. Wysłał mi serce z napisem "Kocham Cię", ale nie powiedział tego mi w oczy. Nie musiał :) Jak ma się 13 lat, nie dużo trzeba do szczęścia.
Wydawało mi się, że było idealnie. Pewnego październikowego dnia moi rodzice przyszli z grilla u znajomych. Powiedzieli, że byli tam bracia M. Podobno miał jakieś straszne problemy w szkole, spytali się, o co chodzi, ale nic mi nie mówił. Byłam zła na niego, że takich rzeczy dowiaduję się od moich rodziców, a nie od niego. Więc mu to w mailu napisałam, pytając się, o co właściwie chodzi. Odpowiedź, którą dostałam  była najgorszym mailem, jaki kiedykolwiek czytałam. Stwierdził, że ze szkołą to nic wielkiego, ale skoro moi rodzice mają teraz o nim złe zdanie, to on się więcej nie pokaże w moim domu i musimy to wszystko skończyć. Moje tłumaczenia, błagania, nic nie dały. W tamtej chwili moje życie zmieniło się w rozpacz. Nie byłam zupełnie przygotowana na rozstanie. Nie mogłam sobie wyobrazić, że on tak zareagował na mojego maila. Poza tym moi rodzice nie mieli o nim złego zdania, ale nie potrafiłam go przekonać. Gdyby powiedział mi, że przestał mnie kochać, że poznał kogoś innego, cokolwiek to był zrozumiała, ale taki banalny powód, co pomyślą moi rodzice (kiedy oni nic nie myśleli), był dla mnie bez sensu. On jednak nie zmienił zdania. To był dla niego koniec. Nie pamiętam, co się ze mną działo po tym. Szkoła, dom, weekend z K. Mam te wszystkie jego maile z tego czasu. Półtora miesiąca, 150 maili. Pisaliśmy potem ze sobą, ale nie wiem, o czym. Świat przestał dla mnie wtedy istnieć. A ja nawet nie wiedziałam, dlaczego tak się stało. Płakałam, słuchałam T.Love w kółko. Nie wierzyłam, że tak szybko można kogoś przestać kochać, z drugiej strony, jeżeli on mnie nadal kochał, to dlaczego nie chciał być ze mną. Nigdy go nie zapytałam, czy to był prawdziwy powód, a może tylko wymówka. Nie wiem. Tak skończyła się pierwsza zwrotka. 

niedziela, 9 września 2012

Powtarzający się refren, pierwsza zwrotka

Tak, mam ochotę opisać moją historię z M. Zanim jednak to zrobię kilka słów, o tym, którego imienia nie podam. Napisałam wczoraj do niego. Czekam na odpowiedź i tak się zastanawiam, jak do niego piszę to bardzo uważam na słowa. Nie chcę napisać za dużo i go przestraszyć. Oczywiście dla mnie to, przekaz moich maili jest bardzo oczywisty, ale z drugiej strony, jak na nie spojrzę to są bardzo wyważone. Po wysłaniu przeanalizowałam tego mojego maila. Oprócz początkowego "mon cher", końcowego "je t'embrasse" było w tej wiadomości tylko jedno zdanie, które mogłoby zdradzać moje uczucia do niego. Napisał, że nie wie, kiedy będzie mógł przyjechać. Ja odpowiedziałam, że będę tu jeszcze dwa lata, więc ma czas i dodałam, że wolałabym go jednak zobaczyć wcześniej niż później. Nic więcej, reszta maila była taka normalna. Co tam u mnie się dzieje. Może to za mało? Ale dla mnie to takie oczywiste...
Czytam jego maile i też te jego komunikaty są bardzo subtelne. Ale nie o tym dzisiaj. (Przy okazji, kiedy mi odpisze? Czekam niecierpliwie...)

Teraz już będzie o M. Kilka słów wstępu. Dlaczego dzisiaj o nim piszę? Hm... Wczoraj rozmawiałam z K.2 (wokół mnie jest wiele dziewczyn, których imiona zaczynają się na literę K, więc K.2 to nie jest K). Powiedziałam jej o nim. Pierwszy raz. Chodź rozmawiałam z nią kilka razy w zeszłym tygodniu, kilka razy przed jego przyjazdem, ale jakoś nie chciałam o nim wspominać. Bałam się, że zacznę o nim mówić, potem nic z tego nie wyjdzie i będę musiała to odkręcać. Wczoraj jednak nie wytrzymałam i opowiedziałam jej, jak go spotkałam, jaki on nie jest idealny itd :) Skwitowała to tym, że moje życie uczuciowe nadaje się na scenariusz do filmu (i to niejeden). Tak sobie o tym pomyślałam, może nie całe życie, ale z historii z M, można byłoby zrobić dobry film dla nastolatek :) To będzie długi wpis, 9 lat życia. W moim życiu było trzech mężczyzn, których kochałam. Może to dużo, jak na moje tylko 24 lata, może żadna z tych miłości nie była prawdziwa, ale kochałam każdego z nich. Każdego inaczej. M., KJ. i S. M. było moją pierwszą miłością, taką prawie z przedszkola, pierwsze zauroczenie, nie pierwszy pocałunek, ale drugi :P KJ. pierwszy poważny związek, bardzo burzliwy zresztą, S. nie byłam w nim nigdy zakochana, ale nauczyłam się go kochać, był moim przyjacielem. Chyba nigdy nie zacznę mojej historii. (Jest to historia z mojej perspektywy, pamięć bywa zawodna, ja tak to pamiętam, pewnie K. i M. opowiedzieli by to inaczej).

M., och M. nie pamiętam, kiedy go poznałam. Znałam go od zawsze. Jest kuzynem K., a K. poznałam, jak miałam 5 lat. W przedszkolu. Jest dwa lata starszy. My mieszkałyśmy na wsi, on w mieście, przyjeżdżał do babci na wieś na weekendy, wakacje. Nie pamiętam, od kiedy mi się podobał. Wydaje mi się, że od zawsze. Kuzyn najlepszej przyjaciółki. Tylko ta przyjaciółka chciała go zeswatać z kimś innym. Z A. Tak samo, jak pamiętam, że on mi się podobał od zawsze, tak samo pamiętam słowa K, że M. i A. to byłaby, czy będzie piękna para. Nie mogłam jej powiedzieć, że on mi się podoba. Ona miała dla nich plan i koniec. Spędzałam u niej w domu dużo czasu, szczególnie w weekendy i wakacje. Widywałam go często. Nic szczególnego się nie działo. Największym wydarzeniem tego czasu był Sylwester 2000/2001, byłam na imprezie u K., on jako osoba starsza miał nas, grupę nastolatek, pilnować. Jakoś tak się stało, że rzucił we mnie brudną ścierką w kuchni, w ramach przeprosin dał mi płytę z moją ulubioną muzyką. (Tak naprawdę to o tym zapomniałam, teraz pisząc mi się przypomniało :) ). Niby nic takiego, ale wtedy słuchałam tej płyty na okrągło. I nawet K. nie mogła tego zepsuć rozmowami o A. (Nie wiem, czy powinnam pisać z takimi szczegółami? Jak tak o tym piszę, to wygląda to tak głupio...)

Czas mijał i były wakacje w 2001 roku. Miałam 13 lat, on 15. Był letni dzień (nie pamiętam daty może lipiec, może sierpień). Znów byłam u K. Było wtedy gorąco. Kąpałyśmy się w takim basenie dla dzieci :) Przyszedł M. Wziął węża ogrodowego i oblał nas lodowatą wodą. Nie było to wcale zabawne, ani przyjemne dla nas. Więc się na niego obraziłyśmy. Poszłyśmy do domu, zamknęłyśmy się w pokoju i stwierdziłyśmy, że z nim więcej nie rozmawiamy. Chyba byłam na niego zła (nie pamiętam), bardzo nie lubię, jak jest mi zimno (i to się nie zmieniło do dziś, dlatego mieszkam teraz we Francji :) ). Usiadłam przy biurku. Leżała taka mała karteczka. Wzięłam długopis. Nudziło mi się. K. była na niego też zła. Zawsze pomagało mi pisanie. Jak sobie napiszę, to mi przejdzie. Więc napisałam na tej karteczce, że on jest głupi, że w ogóle, co on sobie myślał, kto wpada na takie beznadziejne pomysły, żeby mnie traktować zimną wodą. Nie pamiętam, co jeszcze napisałam tam. Nie myślałam tak wcale. Było to po prostu, żeby rozładować złość, a może z nudów. Tymczasem on przepraszał nas, przynosił kwiaty. K. była nieugięta, a byłam skłonna wybaczyć mu jego "zbrodnie" po pierwszym przepraszam. Koniec końców, wieczorem chyba już wszystko było ok. Poszłam do domu. Następnego dnia był jakiś mecz na boisku. Poszłam tam, wiedziałam, że M. też tam będzie. Przyszłam uśmiechnięta, on stał gdzieś dalej. Nie powiedział mi nawet cześć. Zdziwiło mnie to bardzo, myślałam, że się chociaż przywita. Przyszła K. Powiedziała, że jak poszłam do domu, to on znalazł tę nieszczęsną karteczkę. Bardzo się zezłościł, bardzo. Stwierdził, że jak ja tak o nim myślę, to on nie chce mieć nic ze mną wspólnego. K. dalej nie wiedziała o tym, że ja byłam w nim zakochana. Musiałam udawać, że to mnie nie rusza. Uśmiechnęłam się tylko i stwierdziłam "trudno", a w środku serce mi się łamało. Wróciłam do domu i wpadłam w rozpacz, ale dni mijały. Wszystko zepsułam przez swoją głupotę. Nie mogłam sobie wybaczyć. Trzeba było żyć dalej. Wakacje się kończyły. Nowa szkoła, w mieście. Nowe życie miało się właśnie rozpocząć. Jakoś w ostatnie dni sierpnia byłam znów u K. Powiedziała, że on napisał list (do niej, do mnie? nie pamiętam). W tym liście stwierdził, że mu się podobałam już od dawna, a wtedy tego dnia, przed tym, kiedy znalazł tę karteczkę chciał "poprosić mnie o chodzenie" (w tym wieku to tak się robiło). Tego samego dnia. Ja wszystko zepsułam. Zadedykował mi piosenkę (trochę wstyd się przyznać, ale w końcu tu jestem anonimowa) Ich Troje "Dla ciebie". (Od tylu lat/ widuję Cię/ Przechodzimy obok siebie /Nie czułem nic – jednak coś/.../Gdzie jesteś ?/Gdzie jesteś ?/Tak często myślę skąd passe/Co mogłem zrobić aż tak źle ?/.../Samotny/ Jestem samotny tak!/I wierzę w to, że uda się/Odkręcić to co było źle /No spróbuj raz – od zera tak ...)
Siedziałam w pokoju, słuchałam tej piosenki i płakałam. Byłam w nim zakochana, on był we mnie zakochany, mogło być tak pięknie, a ja to zepsułam... i K. dowiedziała się o wszystkim. Co miałam wtedy zrobić? Jak ma się 13 lat, to takie problemy są ogromne. Nie ma się doświadczenia. Nie wiedziałam, z kim o tym pogadać, ale nie mogłam tego tak zostawić. Widziałam szansę.
Ciąg dalszy nastąpi.

sobota, 8 września 2012

Napisał do mnie wczoraj. Trochę wcześniej niż się spodziewałam, bo około południa, z Nicei. Jeszcze mu nie odpisałam. Niech poczeka :) Dzisiaj wrócił do domu. Teraz dzieli nas "tylko" tysiąc kilometrów, a wydaje mi się bliżej niż ludzie w moim biurze... 
Jego pierwsze słowa "ma chère" i mój uśmiech. Pisze do mnie po francusku. Uwielbiam to. Czytam dalej. Niestety musi wrócić do domu na jakiś czas. Nie wie, kiedy przyjedzie znowu. Teraz musi wracać do domu. Zrobiło mi się smutno. Myślałam, że zostanie we Francji dłużej, że może przyjedzie w następny weekend (może nawet ten). Było to raczej mało prawdopodobne, ale mogłam marzyć... Jednak poczułam się strasznie głupio. Co ja sobie wyobrażam. Może nigdy więcej go nie zobaczę. "Nadzieja matką głupich" powiadają. Tak, byłam tak strasznie głupia. Może dla niego to tylko przyjaźń. I wpadłam w taki nastrój negatywny na kilka godzin. Przeczytałam maila jeszcze raz. On chce mnie jeszcze zobaczyć. To się nie może tak skończyć. Coś jest w jego wiadomościach. Nie mogę się mylić :)
Znów świat jest kolorowy. Znów wierzę w cuda. Jest mi w tym tak dobrze. Skończę tego posta, napiszę do niego maila i będę niecierpliwie czekała na odpowiedź. Nie wiem jeszcze, co mu napiszę, ale to nieważne. 

Chciałam dzisiaj opisać moją historię z M. Na pewno jest warta opisania. Pełna wzlotów i upadków (podoba mi się ta metafora, którą użyłam wcześniej - powtarzający się refren w moim życiu - tak zatytułuję tę notkę o nim). Wyjaśnia też, dlaczego tak strasznie boję się dać ponieść się emocjom, dlaczego nie chcę być zakochana. Ostatnio też miałam na francuskim opisać jakąś anegdotę związaną z transportem publicznym (Francuzi mają wyobraźnię...), przypomniała mi się przygoda z M. i tramwajem :) To były czasy. Niestety to byłby dłuższy wpis, a na to nie mam dzisiaj czasu.

Tymczasem reszta mojego życia toczy się w zawrotnym tempie. Już 8 września, ale tyle rzeczy do zrobienia. Narzekałam na ludzi piszących maile służbowe wieczorami, a sama mam do napisania dwa dzisiaj. Ale przynajmniej ludzie, do których piszę mają rodziny, więc nie powinni czekać na takie wiadomości, na jakie ja czekam :P I potem muszę trochę popracować. Tak, w sobotę. To coś nie związanego z tematem mojej pracy, dlatego nie chcę tego robić w biurze, ale to też praca. I jeszcze zakupy... Teraz przez ten kurs francuskiego wracam do domu o 21. Sklepy są o tej godzinie pozamykane. Rano robienie zakupów nie ma sensu, sklepy otwierają się dopiero o 8.30, są kolejki rano straszne, a ja do pracy muszę iść. Więc czeka mnie dzisiaj planowanie śniadań, obiadów i kolacji na cały tydzień. Jutro przychodzi koleżanka, będziemy razem gotować, a potem obejrzymy film. Zrobimy niemiecką sałatkę ziemniaczaną, do tego grillowanego kurczaka i mus czekoladowy :) 

Jakiś taki nudny mi się wydaje ten wpis... Może nie mam dzisiaj weny, a może po prostu chcę szybko skończy, żeby móc do niego napisać? ;)

czwartek, 6 września 2012

Ludzie, którzy wysyłają maile służbowe po 18 powinni być karani. Otwieram pocztę i widzę (1). Cieszę się, to pewnie od niego, bo kto by inny pisał mi maila o 23.30. Otwieram i rozczarowanie. Wiadomość z uniwersytetu. On nie napisze już dzisiaj. Pewnie napisze jutro wieczorem, najpóźniej w sobotę. A ja będę sprawdzała pocztę, co 10 minut (i tak sprawdzam, co 10 minut :P  nawet, jak dopiero co napisał, przed tym, jak go poznałam też sprawdzałam, co 10 minut). Znów dzisiaj powiedziałam, że się "spotykamy". Jakoś w moim otoczeniu są prawie sami mężczyźni, muszę od razu zaznaczyć, że nie jestem zainteresowana niczym więcej niż przyjaźnią. Czy on też myśli, że się "spotykamy"? Co on w ogóle o tym myśli? Nie chcę tego zepsuć pytając się. Z drugiej strony, ja to ja. Lubię, kiedy wszystko jest jasne. Nie lubię niedomówień, ani się też niczego nie domyślam. Mi trzeba dużymi literami, prosto i wyraźnie. 

poniedziałek, 3 września 2012

Niczego nie ruszać!

Książka, którą czytał mi na głos, kieliszki, z których piliśmy szampana, pościel, która dotykała jego ciała. Szukam w mieszkaniu śladów jego obecności. Jest tu tak pusto bez niego. Przecież nie było pusto, zanim przyjechał. Nie przeszkadzało mi, że słyszę tylko tykanie zegara. Teraz to tykanie przypomina mi, że oprócz mnie nie ma tu nikogo. Nagle czuję się samotnie. Nie chcę niczego ruszać, chcę zatrzymać to wspomnienie o nim jak najdłużej. Przecież wiedziałam, że tak będzie. Od początku wiedziałam. Rano, kiedy pocałował mnie na pożegnanie przed salą wykładową, gdzie mnie odprowadził, nie było mi smutno. Potem, kiedy piłam kawę w biurze i przypominałam sobie ten niesamowity weekend, nie było mi smutno. Wręcz przeciwnie, cieszyłam się. To były wspaniałe dwa dni. Dopiero teraz, kiedy jestem w domu, dociera do mnie, że może nigdy więcej go nie zobaczę. Nigdy więcej nie będzie trzymał mnie za rękę. Nigdy więcej nie obudzę się w jego ramionach. Nie płaczę, tylko serce trochę ściska. Dlaczego? Miałam być na to przygotowana! 

sobota, 25 sierpnia 2012

Menu na jego przyjazd

Przyjeżdża za półtora tygodnia. Na kilka dni - może trzy, może cztery. Przestałam się przejmować czymkolwiek. Mogę nawet być "slut" (tak naprawdę, co w tym złego, gdyby mi to pasowało?). Nie obchodzi mnie to. Jestem po prostu szczęśliwa. Uśmiecham się na wspomnienia o nim. Jego maile czytam po piętnaście razy. Jego słowa "cherie", "ma chere" sprawiają, że moje serce topnieje :)
Ogólnie jestem bardzo szczęśliwa. Śmieję się do siebie. Niczego nie oczekuję (tak, K. niczego!) Jest mi w tej chwili dobrze z samą sobą. Z moimi fantazjami. Chyba jestem nim zauroczona. Dawno nie pozwalałam sobie na tę lekkość. Przy nim czułam się bardzo swobodnie. Teraz, kiedy do niego piszę, też jestem bardzo swobodna. Pozwalam sobie na podteksty i nawet żarty. Wydaje mi się, że to nawet nie o niego chodzi. Nie wiem, co się stanie, jak on tu będzie, co się stanie potem, jak wyjedzie. Nieważne, teraz radość ogarnia mnie. Nie boję się odrzucenia, zranienia. Nie takie rzeczy przeżywałam.
Zastanawiam się, jakie sukienki będę nosić, jak przyjedzie. Mam jedną taką sukienkę, którą kupiłam w Kanadzie, jeszcze kiedy byłam z KJ. Miałam ją na sobie dosłownie kilka razy. Ostatnio dwa lata temu. Dokładnie pamiętam dzień, to było w Heildelbergu. Uwielbiam tę sukienkę. Najpiękniejsza, jaką mam. Na specjalne okazje. Jest biała w duże kwiaty, wiązana na szyi, długa, prawie do kostek, pokryta zwiewną siateczką. 
Gdybyśmy wychodzili wieczorem to postawie na czerń. Jeżeli będzie bardzo ciepło to, krótka (jak na mnie), taka do połowy uda, czarna, pokryta czarną koronką. Jeśli będzie chłodniej, to dłuższa, prosta, czarna i pończochy, dodają mi zawsze pewności siebie. Rzadko je noszę, bo przez ostatnie dwa lata nie potrzebowałam dodatkowej pewności siebie. Lubię nosić pończochy, ale tak, żeby nikt naokoło tego nie zauważył. Nie lubię wyglądać seksownie, kiedy jestem wśród obcych ludzi. 
Byłam dzisiaj na zakupach. Kupiłam piżamę na jego przyjazd. Nie miałam odpowiedniej piżamy, którą mogłabym nosić przy gościach płci męskiej. 
A teraz najważniejsze: co ugotuję?
Moim pierwszym pomysłem jest:
  • francuska zupa cebulowa na czerwonym winie
  • indyk w czerwonym winie podany z ziemniaczkami z piekarnika
  • warstwowy mus truskawkowy (ten na zdjęciach z 11 maja)
Jest to coś, co sama z chęcią bym zjadła. Robiłam to już tyle razy, że wiem, że wyjdzie. Jedynie co, to ten indyk kojarzy mi się z M. Umówiliśmy się, kiedyś u mnie (było to trzy lata temu). Zaprosiłam go na kolację, zrobiłam tego indyka. Nie przyszedł, coś mu wypadło (powtarzający się motyw...) O M. napiszę kiedyś. Był refrenem w moim życiu, przez osiem, dziewięć lat? Nie pamiętam. Ale piosenka się skończyła!
Boję się też kombinacji czerwone wino i moja ulubiona sukienka. 
Czy macie może jakieś sugestie? Nie znam go na tyle, żeby mi się jakieś jedzenie z nim kojarzyło. Nie chciał mi powiedzieć, co lubi. Liczy na moją kreatywność. 
Zastanawiałam się nad gazpacho, ale on jest teraz w Hiszpanii. Zupa jest typowo francuska. Wolałabym co prawda zimną przystawkę zamiast zupy, ale nic nie wydaje się być odpowiednie.
Myślałam też o zupie z liści rzodkiewek podanej na zimno, ale jest to dość oryginalny smak. Nie jestem pewna, czy by mu pasowało. 
Będę bardzo wdzięczna, za jakieś komentarze dotyczące menu.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Slut


Nie wiem, czego chcę. Jego uśmiechu i żeby był przy mnie, kiedy w nocy budzi mnie koszmar. Przed chwilą zakończył się mój niespełna dwu i półletni związek i co? Już marzę o innych dłoniach i innych ustach. Nie jestem „slut”. Nie sypiam z nowo poznanymi mężczyznami. Nigdy nie miałam „one night stand”. Jednak nie mogę się doczekać spotkania z nim. Kiedy będzie w moim mieszkaniu. Najlepiej bez koszulki :)
Do dupy z tym wszystkim. Nie wiem, czego chcę. Na związek to się w ogóle nie nadaje. Poza tym prawie go nie znam. Spędziłam z nim tylko tydzień. Rozmowy, potem kilka wymienionych maili, on grający na pianinie, Rodrigo, Mistrz i Małgorzata, bez, wymienione spojrzenia, niezręczne pożegnanie. Brak pocałunków, brak trzymania się za rękę. Ze dwa tysiące kilometrów. Racjonalnie: to mnie po prostu pogięło. Przecież go nawet nie znam, a nie mogę przestać o nim myśleć. Nie pamiętam, kiedy się ostatnio tak czułam. Chcę go już zobaczyć. Chciałabym, żebyśmy mogli po prostu iść na randkę. Spotykać się od czasu do czasu, poznawać się. Tylko te dwa tysiące kilometrów. A może ja po prostu jestem ułomna i nie potrafię egzystować sama. Szukam podświadomie na siłę i znalazł się on. Budzi się we mnie jakiś dziwny duch romantyzmu, którego zabiłam dawno temu. A może oni go zabili? Teraz odżył, ale staram się go zabić znów, sama. Nie dokańczam tych źle zaczętych wierszy, przełączam zbyt piękną muzykę, staram się nie myśleć.
Z drugiej strony on przyjeżdża niedługo, a ja w przygody bez przyszłości się nie bawię. Na pewno? Może powinnam napisać nie bawiłam się? Pieprzone hormony. Myślałam, że moje życie „sypialniane” z S. było ok. Teraz już tak nie myślę. Nie wiem, czego chcę. A może wiem, tylko wstydzę się napisać? K. kazała mi być grzeczną.
Jestem teraz w pociągu. Słucham Rodrigo. Jeszcze godzina i będę spowrotem we Francji. Tej cudownej Francji. Ta myśl mnie uspokaja. Praca, praca, praca. Trzeba w końcu coś z sobą zrobić i ze swoim życiem. Nie napiszę jak ma na imię, jak go poznałam, może za tydzień wyda mi się to głupie i będzie mi wstyd. Nie piszę wiecej o nim... Dwa tygodnie tylko.

niedziela, 5 sierpnia 2012

O miłości słów kilka

K. napisała mi dzisiaj smsa z pytaniem czym różni się miłość od przywiązania. W pierwszej chwili nie wiedziałam, co odpisać. Nie wiem. Napisałam, że nie wiem. Odpisała mi opisując przywiązanie, domagając się ode mnie opisania miłości. 
To nie jest tak, że dla każdego człowieka, to coś innego? Że miłość ewoluuje, zmienia się, może przybrać formę przywiązania? 
Odpisałam, że może wtedy, to miłość, jak chcesz tej osobie mówić "kocham" (na początku myślałam, żeby powiedzieć, że mówiąc "kocham" czujesz, że nie kłamiesz - ale to co innego), kiedy będąc w ramionach tej osoby, czujesz, że nie potrzebujesz nic więcej, kiedy jak jest problem w związku chcesz go rozwiązać, a nie zapomnieć o nim. Nie wiem, jak odróżnić miłość od przywiązania.
Mi było dobrze z S., po prostu dobrze. Przestaliśmy sobie mówić, że się kochamy, jakiś rok temu. I co z tego? Nie było mi z tym źle. Czułam się bezpiecznie. Dbałam o ten związek, byłam bardzo (jak na mnie) skłonna do kompromisów. Starałam się zawsze znajdować rozwiązania dobre dla nas obojga. Nie robiłam nic kosztem siebie, ale uważałam, żeby go nie zranić. Gotowałam mu jego ulubione potrawy, myślałam o nim dużo. Starałam się zawsze rozmawiać, jak coś było źle. Skończyło się i nie rozpaczam. Płakałam trzy dni i przestałam. Byliśmy razem ponad dwa lata (28 miesięcy). 
Nigdy nie byłam w nim zakochana. Nie robiłam szalonych rzeczy z miłości, nie stresowałam się przed spotkaniami, nie spędzałam godzin w łazience. Po prostu tak wyszło. Może mogłabym z nim spędzić resztę życia. Może. Miał wiele wad. Nie dawał mi poczucia, że zawsze mogę na niego liczyć. Nigdy się mną nie opiekował, nawet jak byłam chora. Zawsze musiałam radzić sobie sama. Wypominał mi, że czasami proszę go o pomoc w "męskich" sprawach (zamontowanie prysznica, naprawienie lampy, przenoszenie ciężkich rzeczy). Nie przepuszczał mnie w drzwiach. Potrzebował bardzo dużo czasu dla siebie. Przyzwyczaiłam się. Nauczyłam się radzić sobie z tym wszystkim. Miał bardzo dużo zalet. Był dobrze zorganizowany. Słuchał. Wiem, że nigdy nie zdradziłby mnie. Nie był zazdrosny. W czasie kłótni nigdy nie mówił podniesionym głosem, pomyślał zawsze trzy razy zanim coś powiedział (nawet, jak był bardzo zły). Jest dobrym człowiekiem.
Nie wiem, czego chcę. Nie wiem, czy mogę być sama. Wiem, że nie chcę być zakochana. Nie lubię być zakochana. Nie wiem, czy chciałabym iść na randkę (ostatnim razem to było chyba 5 lat temu...) 
Zakochana byłam w życiu kilka razy. Raz tak mocno, że reszta świata nie istniała. To było silniejsze ode mnie. Zrobiłam tyle głupich rzeczy :) Śmiać mi się chce, że byłam taka głupia. Trwało to długo, przynajmniej 8 lat (z przerwami), od pierwszego pocałunku do ostatniego żegnam. Teraz jest co powspominać, ale nie chciałabym przeżyć czegoś takiego jeszcze raz. 
Przed S. też mówiłam, że nie chcę być zakochana i przeskoczyłam ten okres, mam nadzieję, że następnym razem też się uda. A może nie będzie następnego razu? (Nie jest w pesymistycznym nastroju, żeby nie było, ale nigdy nie wiadomo).
Jutro jadę do Niemiec. Na konferencje. Na dwa tygodnie. 

środa, 1 sierpnia 2012

Ciasto bezglutenowe piernikowate!

Upiekłam coś w końcu :) Idę jutro na lunch z A., ona robi risotto, więc postanowiłam, że coś upiekę. Koniecznie chciałam wykorzystać mleko kokosowe, bo jest już otwarte, a nie chcę wyrzucać. Myślę, że w końcu znalazłam przepis na dobre ciasto, bez podstawowych produktów. Przepis jest nie mój, (tu link do oryginału), ale zmieniłam go odrobinę. To ciasto ma potencjał i będę go zmieniać. 

Ciasto bezglutenowe piernikowate
  • 1/2 szkl. mąki kokosowej
  • 1/2 szkl. mąki orzechowej
  • szczypta soli
  • 1/4 łyżeczki sody
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • przyprawy: cynamon, kolendra, gałka muszkatałowa
Mieszamy wszytko, osobno miksujemy
  • 3 jajka
  • 1/3 szkl. miodu
  • 1/3 szkl. oleju orzechowego
  • 1/2 szkl. mleka kokosowego + łyżkę stałej części z mleka kokosowego.
Miksujemy razem. Pieczemy ok. 45min. w 180 stopniach (odrobinkę mi się przypiekł za mocno, ale smakuje dobrze). I zdjęcie

Dowiedziałam się, że u mnie na wsi jest klub brydżowy i klub fotograficzny (i mnóstwo innych rzeczy). Postanawiam się zapisać (w końcu teraz mam bardzo dużo wolnego czasu). Wygląda na to, że życie będę miała intensywne od września. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, to po pracy będzie tak: poniedziałki joga, wtorki brydż, środa gry planszowe, czwartki spotkania z ludźmi szczęśliwymi (rozwinę potem), piątki fotografia :) Jedynie w październiku będę musiała zrezygnować z tego wszystkiego na rzecz kursu francuskiego - od poniedziałku do czwartku 18-20, przez cztery tygodnie. Nie mogę się doczekać! :)

czwartek, 26 lipca 2012

Trochę dramatu i wspomnień

Najważniejsze, żeby nie zapomnieć jeść. Zapomniałam, dlatego kolację jem o 22.30...
Czy to ja nie trafiam na odpowiednich facetów? Czy może ze mną jest coś nie tak? Może po prostu nie jestem jeszcze gotowa na poważny związek na całe życie?
Czy to źle, że marzy mi się rodzina? Taka z dziećmi i dużą kuchnią? 
Miałam popracować trochę w domu, ale powinnam iść spać. Nie jestem wcale zmęczona. Nie wiem, dlaczego. Spałam dzisiaj 4h, wczoraj też nie za wiele... 
Zrobiłam mu jego ulubione bakłażany, chociaż sama ich nie lubię, ugotowałam zupę z liści rzodkiewki. Nawet podzieliłam się z nim moją czekoladą, już po tym, jak postanowiliśmy, że to naprawdę koniec. 
Komu teraz będę gotować? Wymyślać desery? Nienawidzę gotować tylko dla siebie :( Tak naprawdę tak to się zaczęło z nami. Od kuchni. Było to tak, rozstałam się z M. Przez pierwszy miesiąc było ok, ale po dwóch miesiącach było mi smutno, że nie mam komu piec ciast. Miałam wtedy znajomych z fizyki, dwóch chłopaków, w tym S., mieszkali oni jeszcze z dwoma innymi. Czterech facetów i piękna, duża, w pełni wyposażona kuchnia. Chodziłam tam gotować im. Piekłam ciasta przynajmniej raz w tygodniu. I tak się zaczęło...
I skończyło się też w kuchni w sumie. 

Koniec

Więc to już koniec z S. Definitywny koniec. Niby miałam świadomość, że zmierza to do końca (nawet powiedziałam w zeszłym tygodniu K., że daje nam dwa tygodnie), ale boli. Ostatnimi czasy byliśmy bardziej przyjaciółmi niż parą, więc może uda się zostać przyjaciółmi? 
Czuję się beznadziejna. Nie wiem, co ze sobą zrobić... Nawet nie chce mi się pisać, chociaż w końcu mam czas...

piątek, 13 lipca 2012

Brak czasu

Miałam taką wielką nadzieję, że w czasie mojego urlopu w Polsce, w domu, nadrobię zaległości różnorakie. Wyobrażałam sobie, że będę miała czas na czytanie, spotykanie się ze znajomymi, basen, spacery po moim mieście, jakieś zakupy, pisanie bloga... Tymczasem jestem w ciągłym biegu, nie mam kiedy się zrelaksować. Co chwilę coś trzeba zrobić. Jestem tu prawie trzy tygodnie i przeczytałam dopiero cztery książki (dla porównania na ostatnim wyjeździe to M. do Szwajcarii były to cztery książki w dwa dni). Jestem trochę zawiedziona... W ogóle nie odpoczywam. Czasami marzę o powrocie do Francji, zamknięciu się w mieszkaniu i tak spędzaniu reszty urlopu :)
Teraz mam 8 minut (czekam na jajka na twardo), potem trzeba umyć naczynia, przyjedzie tato, bo lodówka się zepsuła, potem dentysta, ostatnie zakupy przed jutrzejszym weselem K., S. zaprasza mnie dzisiaj na kolacje, do jakiejś typowo polskiej restauracji i tak w kółko.
O tylu rzeczach chciałabym pisać :) Książki leżą u mnie w całym pokoju. Babcia powiedziała, że mogę wziąć wszystkie książki, jakie chcę, więc w kącie leży "wieża klasyków" (np. "Lalka", której nigdy nie czytałam, czy cztery tomy "Wojny i Pokoju".) Potem babcia wyjechała do domku w lesie, więc z mamą zrobiłyśmy sobie wycieczkę po książki do piwnicy, tam znalazłyśmy jeszcze kilka ciekawych dla mnie tytułów, a pośród nich "Flet z Mandragory" Łysiaka. Jest to wydanie specjalne, o którym słyszałam od dawna, ale którego wcześniej nigdy nie widziałam, bo zaginął. Odnalezienie było prostsze niż się można spodziewać. Czemu jest to wydanie specjalne? Ponieważ mój tata oświadczył się mojej mamie podkreślając cytat z tej książki i pożyczając jej ją do przeczytania. Mama odpowiedziała "tak" również cytatem z tej książki. Teraz właśnie czytam tę książkę i muszę skończyć, bo ona zostaje u rodziców w domu :)
W ogóle S. przyjechał na kurs polskiego. On też lubi czytać i kupować książki w Polsce (oczywiście po angielsku). Zainspirowana wpisem Szminki na Alter-ego, zabrałam go do Centrum Taniej Książki, niestety nie było tytułów w językach obcych, ale znalazłam Vonneguta. Potem poszliśmy do Empiku. Po pierwsze jestem bardzo rozczarowana tym, że nie znalazłam ani jednej książki, którą chciałam kupić (liczyłam na "Gdyby cała Afryka" Kapuścińskiego, kontynuację "Paragrafu 22" Hellera, cokolwiek Kundery, jedną z ostatnich trzech książek Amelie Nothomb - i nic). S. ma to do siebie, że jest bardzo wolny, więc wzięłam do ręki pierwszą lepszą książkę (okazał się nim przewodnik po Katedrze wrocławskiej) i zdążyłam ją przeczytać zanim on wybrał, co chciał kupić. Zostałam po tym nazwana przez niego złodziejką książek, bo przeczytałam, a nie kupiłam, ale to Empik. Nie mógł zrozumieć, że tak się robi. On kupił "Wojnę futbolową" Kapuścińskiego po angielsku i czyta. Podoba mu się :)
Jajko się ugotowało, jest jeszcze konkurs Szminki i Koszuli. Tak bardzo chcę dostać tę książkę, że muszę się sprężyć i wziąć udział w konkursie :)

środa, 27 czerwca 2012

Polska - refleksje o przechodzeniu na czerwonym świetle

Urlop. 4 tygodnie = Polska. Na razie dwa dni w Polsce. Co myślę? Tak dziwnie być tu, po 6 miesiącach. Tu życie jest inne. Spotkania ze starymi znajomymi... inne problemy, inne rzeczywistości. Czy w Polsce jest naprawdę inaczej? Tam, gdzie mieszkam wydaje mi się, że jest spokojniej. Ludzie są bardziej zrelaksowani. Ludzie przechodzą przez ulicę nie patrząc na samochody, tam każdy się zatrzyma. I ludzie wchodzą na te drogi spokojnie, nie patrząc, czy jedzie samochód, na czerwonym świetle, bo "ludzie w samochodach się nie spieszą". W UK też ludzie przechodzą na pasach na czerwonym, ale nerwowo, spiesząc się. Tam jest nerwowość. W Polsce (przynajmniej w "moim mieście" - tak jak z piosenki) czekają na zielone. Tam gdzie mieszkam (tam gdzie jest mój dom?) spokój. Mam ochotę iść to idę, gdzie chcę, kiedy chcę. 
Poza tym tolerancja. Nikt nikogo nie ocenia. Z drugiej strony ludzie są szczerzy. Nie boją się nie być miłym. Jak mi się nie chce uśmiechać, to się nie uśmiecham. Nic nie jest wymuszone, a ludzie są szczęśliwi...
Przez Szminkę wpadam w "romantyczny" nastrój. 
Może lepiej skończę na dziś.

piątek, 15 czerwca 2012

Mus orzechowy

Wstyd i hańba! Tyle mnie tu nie było. Najpierw update kulinarny!
Mus orzechowy
przygotowany na wizytę mamy S. Miał być mus truskawkowy, tak jak poprzednio, ale poszłam do sklepu i nie było truskawek! Musiałam coś na szybko wymyślić (nie miałam czasu wracać do domu, zastanowić się na spokojnie i potem iść znów do sklepu). Więc przepis prawie ten sam, co poprzednio, tylko zamiast truskawek dodałam szkl. mielonych orzechów i na spód dałam sos czekoladowy z dodatkiem orzechówki. 
(Przepis na mus truskawkowy: tutaj)

Paryż był cudowny. Miałam cały dzień na zwiedzanie. Pogoda była piękna, słońce, błękitne niebo. Pokonałam swój lęk wysokości i weszłam na Łuk Triumfalny. Nie wypiłam co prawda calvadosa, następnym razem. 
Jak wróciłam moi studenci zaprosili mnie na piwo. Długo się wahałam, czy iść. Po konsultacjach stwierdziłam, że tak. Było ok, ale oni trochę sztywni byli...
Tydzień później wycieczka w Alpy. Trochę spacerowania. Zabawa ze śniegiem :)

A teraz Euro. Za tydzień jadę na urlop do Polski! Jeszcze tylko tydzień. Tymczasem oglądam mecz, więcej później. I trochę wspomnień:


sobota, 26 maja 2012

na Rodrigo

Nie pisałam jakiś czas, bo byłam w Marsylii. Czas zleciał bardzo szybko. Praktycznie cały tydzień były prezentacje od 9 rano do 19.30, z trzygodzinną przerwą na lunch. Od środy było pięknie i słonecznie, więc w czwartek zorganizowałam grupowe wyjście na plażę. Trasa nie jest bynajmniej łatwa. Momentami dość stromo, pseudo-schodki z kamieni, na końcu, żeby dojść do samej plaży trzeba zejść po prawie pionowej ścianie. Szliśmy 45 minut w jedną stronę, więc mieliśmy w sumie tylko niecałą godzinę na samej plaży. Oczywiście kamienistej. Woda była chłodna, ktoś powiedział 18 stopni. Przyjemnie się kąpało, ale potrzebowałam "zaczęty", żeby wejść do wody :) Przy pierwszym podejściu zanurzyłam się do kolan, za drugim do ud, za trzecim kiedy już trzeba było wracać znów do kolan. I tak stałam w tej wodzie i rozmawiałam z ludźmi. Pogodziłam się z tym, że nie dam rady wejść głębiej, gdy nagle zostałam całkowicie ochlapana przez kolegę z Wiednia, więc już weszłam do tej wody :) Byłam mu bardzo za to wdzięczna, bo sama bym tego nie dokonała, a było naprawdę warto. 
W drodze powrotnej zgubiliśmy się troszkę i spóźniliśmy się 15 minut na prezentację, bywa.
Wypada także wspomnieć o moich butach. Wzbudzały prawie takie samo zainteresowanie, jak widoki. Od 11 lat chodzę w butach na obcasach (jak się można domyślić w związku z moim niedużym wzrostem :P), od tych 11 lat nie chodziłam w normalnych butach. Dwa lata temu próbowałam. Wybrałam się z koleżanką na spacer, wróciłam zmienić buty po 5 minutach. Koleżanka nie mogła opanować śmiechu, bo po prostu wyglądałam pokracznie. Zapomniałam, jak się chodzi w płaskich butach. Mi buty na obcasach nie przeszkadzają zupełnie. W czasie spaceru nie szłam wolniej od innych, na drugi dzień nie czułam się gorzej, co więcej po powrocie niektórzy mówili, że bolą ich nogi od tego spaceru, mi nic nie było. Napomknę jeszcze, że czasami buty na obcasie są świetne na spacer w górach. Dlaczego? Kiedyś w Chile poszliśmy właśnie w góry. Trzy dziewczyny. Dwie w normalnych butach i ja na obcasach. Dzień wcześniej padało. Dziewczyny ślizgały się, a moje obcasy wbijały się w ziemię i przez to chroniły mnie od upadku, przetrwałam cały spacer z czystymi spodniami na pupie (w przeciwieństwie do pozostałej dwójki). 
Wracając do Marsylii, poznałam bardzo fajnych ludzi tam :) W czwartek po zajęciach był specjalny obiad, wino. Było kilka osób z Łotwy, przywieźli ze sobą łotewską wódkę. Ja się raczej trzymałam z Austriakami i Niemcami. O 3 w nocy poszliśmy z kolegą z Wiednia na spacer. Nasz ośrodek był jakieś 15 km od miasta, więc widoki w nocy były piękne, gwiazdy, góry, las. Tylko rano trzeba było wstać o 7. Mi brak snu nie służy, a brak snu połączony z alkoholem tym bardziej. Nie to, żeby wypiła jakoś specjalnie dużo, ale zawsze ma to jakiś efekt. Rano byłam nieprzytomna, co zresztą było widać po mnie :) Opuściłam ostatnią prezentację na korzyść dyskusji o zbliżającym się Euro w cieniu drzew. Wróciłam do mnie. Pociąg przyjechał o 20.30. Rodzice S. odwiedzają go teraz, więc poszliśmy na wspólną kolację - fondue. Po całym intensywnym tygodniu, po tym męczącym dniu, jeszcze ta kolacja. Padłam po tym, jak mucha. Zaprosiłam rodziców S. na kolację jutro. Planuję zrobić francuską zupę cebulową na czerwonym winie (po angielsku brzmi to lepiej - French onion soup), znów Green Curry Risotto i mus czekoladowy. Coś w stylu tego truskawkowego, też warstwowy, ale z orzechami. Nie było w sklepie truskawek, musiałam coś wymyślić na szybko. W poniedziałek się będę chwalić, czy wyszło. Poniedziałek dzień wolny :)
Bilety do na pociąg do Paryża kupione, hotel zapłacony. W ogóle okazało się, że jednak nie muszę pracować w sobotę, a reszta jest już zapłacona, więc mam całą sobotę wolną w Paryżu :) Muszę się zdecydować, co będę robić.
Tymczasem słucham sobie Rodrigo i nadrabiam tygodniowe zaległości w czytaniu blogów :)
(Miałam prześladowcę w Marsylii, ale o tym napiszę później, to temat na całego posta.)

piątek, 18 maja 2012

Wrobili mnie!

Wrobili mnie! Miałam piękne plany na długi weekend. Znajomy jest u S. Mieliśmy iść na imprezę w środę wieczorem, potem w czwartek do muzeum, na spacer w góry. W piątek miałam bezstresowo popracować, w sobotę pojechać na wycieczkę. Miało być tak pięknie. W środę moi studenci mieli egzamin 10:45-12:45. O 13:51 dostaję maila: "egzaminy w języku angielskim są na twojej półce. muszą być szybko sprawdzone. ostateczny deadline to wtorek". Po pierwsze, było ustalone, że ja tego nie robię. Po drugie, mojego przełożonego nie ma, więc nie miałam się komu poskarżyć. Po trzecie, już w sobotę zrobiłam imprezę pt. "koniec uczenia". Po czwarte, już zapowiedziałam moim studentom, że nie będę sprawdzać ich prac. Po piąte, nie jestem pewna, czy mam odpowiednie kwalifikacje, żeby ich oceniać. Do tej pory nikt nigdy nie spojrzał na prace poprawiane przeze mnie. Jestem jedyną osobą sprawdzającą ich wiedzę, nawet druga grupa ma dwóch doświadczonych wykładowców, a tu jestem ja sama - nowicjusz. Po szóste, gdybym wiedziała zaplanowałam sobie czas inaczej, a tak to wszystko szlag trafił. Po siódme, w niedzielę wyjeżdżam, więc miałam czas do dzisiaj.
Tak się zdenerwowałam, że w środę nie tylko zaczęłam czytać te prace, żeby się nie odbiło na ocenach. Wczoraj siedziałam do północy. Oblałam 5 osób, dwie osoby powinny się obronić ocenami z kolokwiów, więc w sumie 25% mojej grupy nie zda za pierwszym razem. Nieźle. Szczególnie, że dwóch osób przepuścić nie mogłam - prace na poziomie zerowym. Jednej osobie nie poszło, ale poprawkę powinna zdać, jak się przyłoży. Jedna osoba dostała 90%, jedna 92% :) 
Poszłam do tego muzeum, ale na spacer już nie.
Opisałam sytuacje mojemu przełożonemu i jest afera. Bardzo się zdenerwował na profesora - autora tego maila ze środy. Zabronił mi robić cokolwiek więcej. Powiedział, że wyśle mojego maila do wszystkich (zapytał o zgodę). Nie lubię takich sytuacji. Już wolę zrobić więcej, trochę ponarzekać, ale żeby nie było konfliktów. Może czas nauczyć się mówić nie?

wtorek, 15 maja 2012

Studenci...

Więc jutro jest ten dzień. Moi studenci będą mieli egzamin. Okaże się, czy ich czegoś nauczyłam, czy nie. Trochę się tego obawiam. Dałam im do wypełnienia ankietę (anonimową, wypełnianą przez internet, więc nawet nie mogłam poznać po piśmie, kto, co napisał). Dostałam bardzo pozytywne opinie. W przyszłym roku postaram się lepiej. Może. Jak będzie mi się chciało. Teraz już przygotowuję się do przyjazdu do Polski. Powoli trzeba zacząć się umawiać z krawcową, fryzjerem, kosmetyczką, dentystką... Przed tym trzeba skończyć jeden projekt, zacząć drugi. W przyszłym tygodniu jadę nad morze na 5 dni na szkolenie. Potem przyjeżdża mama S., potem Paryż na 2 dni, potem przyjeżdża M., potem przyjeżdża tata S. i na końcu do Polski na miesiąc. Zapowiada się intensywnie. S. może przyjedzie na kurs polskiego. Zobaczymy, jak będzie.
Trzeba zacząć myśleć poważnie o weselu K. Projekt sukienki już mam, będę szyła w Polsce, jeszcze buty, dodatki, eh... Już nie mogę się doczekać :) Będzie świetna zabawa!
Moja impreza deserowa udała się. Było w sumie 8 osób. Było bardzo miło, bo nie rozmawialiśmy w grupkach, ale wszyscy razem i po francusku :) Niektóre desery znikały bardzo szybko. Tym razem kokosanki wyglądały lepiej, niż smakowały - trochę za długo je piekłam i były za suche. Za to oblałam je czekoladą - zrobiłam takie paski. Niestety nie mam zdjęcia...
Czas się zabrać za coś. Może za książkę. Tak, ostatnio czytam bajki znowu. Tym razem Disneya. Na wytłumaczenie mam to, że są one są po francusku i pisane dość trudnym językiem... Czas passe simple jest używany cały czas ;)

piątek, 11 maja 2012

Mus truskawkowy

Mus się udał, gazpacho i green curry risotto też :)
Więc na spodzie jest łyżeczka domowego dżemu truskawkowego (po prostu podsmażyłam rozgotowane truskawki z cukrem), dość słodkiego. Następnie warstwa musu kokosowo-truskawkowego:

  • szkl. pokrojonych truskawek
  • poł szklanki mleka kokosowego
  • łyżka miodu
  • 8 listków żelatyny rozpuszczonych w 1/4 szkl. gorącej wody
blendujemy wszystko i do lodówki.
Potem warstwa musu truskawkowego (po prostu truskawki zmiksowane z mniejszą ilością żelatyny, rozpuszczonej w pół szkl. wody - ja dałam 4 listki żelatyny na szkl. truskawek). Na wierzch krem orzechowy:
  • szkl. orzechów nerkowca namoczonych przez 24h w zimnej wodzie
  • 1 łyżka miodu
  • trochę mleka kokosowego, żeby się lepiej blendowało
Orzechy odcedzamy i wszystko blendujemy na krem.

Trochę zajęło mi zrobienie tego deseru, bo czekałam, aż każda warstwa się zsiadnie, ale było warto, przynajmniej wg A. i M. i innych gości (było nas sześć).

Dziś przygotowuję moje party deserowe :) już cztery desery gotowe :) kolejne trzy jutro, ale o tym jutro!

wtorek, 8 maja 2012

Dawno mnie tu nie było

Nie aktualizowałam ostatnio tego bloga, nie miałam kiedy. Byłam w Londynie i Szkocji na moje urodziny. Przywiozłam zapas tajskiej pasty green curry (tutaj ciężko dostać). Tym razem przyjechałam bez herbaty, za to zostawiłam pieniądz M., przywiezie mi dwa opakowania w czerwcu. Muszę oszczędzać to, co mi zostało z poprzedniego wyjazdu (kupiłam 450 torebek...) Tutaj zdecydowanie nie ma dobrej herbaty. Nawet ta, którą kupuję w sklepie herbacianym (na wagę) jest taka sobie. Zdecydowanie bardziej smakuje mi brytyjski Twinings w torebkach niż ta herbata na wagę tutaj. Raz kupiłam tutaj Twiningsa. Niby ta sama firma, a nie dało się tego pić. Dalej mi chyba stoi w szafce. Z kolei w drugą stronę uzależniłam się tutaj od kawy. Nawet ta kawa z nienajwyższej półki jest dobra. Przez ten weekend w UK nie piłam smacznej kawy, ale nie o tym :P
Wróciłam i spotkały mnie same niespodzianki. Po pierwsze wrobili mnie w układanie egzaminu końcowego. Nie powinnam tego robić, bo i tak robię dużo więcej niż normalnie osoba na moim stanowisku robi, nie mam doświadczenia w ogóle w układaniu egzaminów, mój tzw. tutor powinien to robić, ale on w ogóle nie wie, czego ja tych studentów uczę, więc miałby z tym problem. Zawsze musi być ten pierwszy raz. Także teraz zamiast odpoczywać w dzień ustawowo wolny od pracy układam egzamin. Ułożyłam już pytania, teraz pracuję nad formą. Zastanowię się, czy robić tłumaczenie. Jak będę miała dobry humor, a jak nie, to zostawię to mojemu tutorowi. Wydaje mi się nie za trudny. Mam nadzieję, że nie za łatwy. Zobaczymy jutro, jakie będą opinie.
W czwartek przychodzą znajomi na green curry. W planach mam zrobić oryginalne hiszpańskie gazpacho (przepis od mamy kolegi Hiszpana), green curry risotto w dwóch wersjach - ostrej i łagodnej, green curry bez ryżu dla niejadających ryżu i mus truskawkowy w moich nowych lampkach koktajlowych z musem z orzechów nerkowca.
A w sobotę robię imprezę pod tytułem "Koniec nauczania na ten rok". Impreza deserowa. W planie 7 deserów :D ale o tym później.

niedziela, 29 kwietnia 2012


28.04.2012
Jestem w pociągu. Jadę do Szkocji. Spędziłam wczoraj bardzo miły wieczór. Moi znajomi z Londynu zabrali mnie w ramach urodzin do restauracji, gdzie serwują bezglutenowe posiłki. Bezglutenowy chleb, bezglutenową pizzę, bezglutenowe tiramisu. Pierwsze dwa były świetne. Tiramisu niespecjalne. Nie chwaląc się potrafię zrobić lepsze. Potem zostałam u kolegi M. Ktoś się, kiedyś zdziwił, że mojemu S. to w ogóle nie przeszkadza. A niby czemu miałoby to przeszkadzać? M. i B. (u którego zostaję jutro, poza tym mieszkałam u niego przez wakacje dwa i trzy lata temu) to są moi bardzo dobrzy zanajomi, pokusiłabym się o stwierdzenie przyjaciele (na pewno jeśli chodzi o B.), S. ich zna. Nie widzi w tym nic dziwnego, że jak ich odwiedzam, to zostaję u nich na noc. Mam osobne łóżko zawsze, często osobny pokój. On wie, że to przyjaźń. Tak naprawdę, jak wyjeżdżam to nie pytam się, czy mogę, po prostu informuję, u kogo zostaję. Nie jest to nigdy tajemnicą. Nie potrzebuję takze jego pozwolenia. Jesteśmy niezależni w związku. Bardzo mi to odpowiada, jemu zresztą też.
Nie o tym jednak chciałam pisać. Przeczytałam kolejną książkę. M. tak na mnie działa, że po prostu zaczynam czytać i nie mogę przestać. Dziś rano podrzucił mi książkę, przed lunchem skończyłam. "Kucharz" M. Sutera. Łatwa książka szwajcarskiego pisarza. Językowo albo słaba, albo złe tłumaczenie. Niezbyt głębokie wątki. Trochę akcji. Dużo kuchni. Tzw. książka urlopowa. Skopiowałam tylko przepisy na afrodyzjaki :)

czwartek, 19 kwietnia 2012

na górę naczyń

Luksusem mieszania samemu jest to, że jak się nie ma ochoty zmywać przez tydzień, to nie trzeba :) I naczyń wystarczy, i nikt się nie skarży, że bałagan. Jutro pozmywam. Obiecuję. Pracuję dzisiaj w domu, bo stwierdziłam, że tak mi będzie wygodniej i wiem, że jakbym się za to zabrała, to zaraz bym pomyślała, że jeszcze to trzeba posprzątać, jeszcze tamto i nie wróciłabym do pracy. Jutro. 
Jestem wyczerpana nadal, nie wiem od czego. Doszło do tego, że opuściłam wczorajszą imprezę o 21.30 (pomyślałam, że wolę się wyspać niż spędzić miło czas ze znajomymi - starzeję się). Zrezygnowałam z jutrzejszej imprezy, bo byłam dzisiaj w ciągu dnia nieprzytomna i jak sobie pomyślałam, że jeszcze dzisiaj praca, jutro praca, wieczór chcę mieć dla siebie. Zrelaksować się, albo pozmywać i może trochę popracować ;) 
W żadnym wypadku nie jestem typem pracoholiczki. Cieszę się z wakacji, planuję urlop z sześciomiesięcznym wyprzedzeniem, wychodzę z pracy często jako pierwsza. Teraz mam natchnienie. I to natchnienie przychodzi wieczorami. (Teraz akurat robię sobie przerwę zaraz wracam do pracy). Chcę je wykorzystać, bo wiem, że mnie opuści niedługo, a przy badaniach naukowych w mojej dziedzinie natchnienie jest niezbędne. Bez niego mogę się skupić co najwyżej na moich studentach (ale nie wiem, czy to dla nich bezpieczne).
Robienie badań naukowych jest bardzo specyficzne. Trzeba mieć dobrą intuicję. Nie wiem, czy ją mam. Przez dwa ostatnie tygodnie próbowałam coś udowodnić. Przedwczoraj wydawało mi się, że nawet się udało. Pochwaliłam się szefowi, a dzisiaj przepisując znalazłam błąd (po prostu zapomniałam pewnej 2), który próbowałam bezskutecznie naprawić. Przed chwilą spróbowałam udowodnić, że to co próbowałam wykazać jest niemożliwe, udało się. Więc całe dwa tygodnie spędziłam na próbowaniu niemożliwego. Tak bez intuicji można bez końca. Pytanie: skąd mam wiedzieć kiedy przestać? Kiedy zacząć udowadniać odwrotność?
Czas wracać do pracy, może uda się położyć przed północą. Może.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Marnowanie czasu

Nie wiem, co jest ze mną nie tak. Wróciłam z wakacji, powinnam być wypoczęta i szczęśliwa. Tymczasem nie potrafię się zmotywować i marnuję cenny czas. Czy ja potrafię ciężko pracować? Wróciłam w sobotę wieczorem, ale zostałam u S. W domu byłam w niedzielę około południa. Miałam pracować, zamiast tego dokończyłam układanie puzzli. W sumie skończyłam układać pytania na test dla moich studentów na jutro (24 pytania, bo egzamin jest ustny, więc pytania muszą być różne), ale moje badania naukowe nie posuwają się ani o milimetr. Miałam kilka pomysłów, przebłysków, ale jak to napisałam nic z tego nie wynikło. Wczoraj w pracy trochę posiedziałam, potem miałam wykład. Wróciłam do domu, przywiozłam kanapę :) Tak! Mam kanapę w salonie. Kupiłam używaną, ale wygląda jak nowa. Rozkładany narożnik. Także jest trzecie łóżko (tzn. czwarte licząc dmuchany materac). Wieczorem do 23 sprawdzałam zadania domowe studentów siedząc w salonie na nowej kanapie. Dziś rano zajęcia, potem miałam zająć się moją pracą, a marnowałam czas. W końcu stwierdziłam, że przyjdę do domu, zjem coś i popracuję w domu, ale sklep mi zamknęli (do połowy maja), nie chciało mi się szukać innego, więc jestem bez obiadu. Na śniadanie coś wymyślę. Jutro długi dzień. Czas spotkać się też z szefem, ale nie zrobiłam dużo. Próbuję, wytrzymuję 5 minut nad kartkę. W każdej wolnej chwili myślę, mam pomysł, siadam nad kartką i nie działa... Tak w kółko. 
Teraz prysznic i posiedzę w łóżku nad tym. Chciałabym się spotkać z szefem jutro, albo w czwartek.  Nie będzie go w przyszłym tygodniu, a potem mnie nie będzie. Motywacjo i kreatywność, przybądźcie!

wtorek, 10 kwietnia 2012

na nowe przepisy

W moim "zeszycie" (jest to po prostu plik na komputerze) mam 222 przepisy wypróbowane. Do tego 375, które koniecznie muszę spróbować zrobić... Uwielbiam nowe przepisy. Na Święta zrobiłam te jajka po hindusku. Niestety tak szybko zostały zjedzone, że nie zdążyłam zrobić zdjęcia :) Przepis poniżej. Poza tym po raz pierwszy zrobiłam bigos i mi wyszedł :) Resztki dzisiaj na kolację. Zrobiłam wieprzowinę w coli. (Po prostu marynuje się kawałek mięsa przez 24h w 2 szkl. coli i 0.5 szkl. brązowego cukru, potem podsmaża i piecze w piekarniku). A na deser sernik czekoladowy z tutejszego świeżego sera (roztopioną czekoladę dodaję do masy serowej i piekę normalnie) oraz mazurek - kruche ciasto (bezglutenowe), warstwa kajmakowa, domowy dżem truskawkowy i ozdoby z marcepanu. S. się bawił marcepanem :)
Już dawno przeczytałam Catch 22 Hellera, ale nie zdążyłam skomentować. Szósta książka w tym roku. Powieść. Podobała mi się, chociaż czytało się ją bardzo powoli. Czytałam ją ponad miesiąc. Na początku mi się nie podobała, ale pod koniec już tak :) Kojarzy mi się z koleżanką, M. Już się nie mogę doczekać kiedy ją zobaczę. 
Koleżanka z gimnazjum jest w ciąży. Co w naszym wieku nie jest niczym szokującym, dziwnym. Trochę przerażające jest to, że to planowane dziecko. Dwa lata temu wzięła ślub, teraz jest w ciąży, ma pracę. Tak myślę, że ja wcale nie jestem gotowa na ślub, czy dziecko.
K. wychodzi za mąż 14 lipca, już o tym wspominałam. 
Tyle rzeczy do zrobienia, tak mało czasu... 
Chciałam odpocząć przez święta, ale jak? Do piątku wracałam do domu po 21. Coś gotowałam, przygotowywałam, spałam po 6h dziennie (ja naprawdę potrzebuję 8h snu, więc dla mnie to było ekstremalne). W sobotę cały dzień w kuchni. Wieczorem do kościoła. W niedzielę po kościele byliśmy u znajomej z Polski na branchu (=breakfast+lunch), wróciłam do domu o 16 i padłam. Spałam do 19. Potem kolacja, film. W poniedziałek rano wpadliśmy na pomysł zaproszenia znajomych na lunch (oczywiście przygotowałam za dużo jedzenia...). Także też nie odpoczęłam, po jedzeniu poszliśmy na długi spacer. (Pogoda była śliczna! Jakieś 20 stopni, słońce). A dziś wtorek i do pracy. Zwlekłam się na 11. Posiedziałam trochę, wróciłam do domu. Zaraz zabieram się do skończenia kilku rzeczy, jak to skończę dzisiaj, to nie muszę iść jutro do biura. W czwartek jedziemy do Arles. Tak bym chciała prawdziwy urlop :)
Czas do pracy!
A przepis tu:

Jajka po hindusku

Składniki:
  • Jajka ugotowane na twardo 
  • Imbir 
  • Czosnek 
  • Cebula 
  • Puszka pomidorów 
  • Słodka papryka w proszku 
  • Liście laurowe 
  • Sól 
  • Ziarna kardamonu 
  • Laski cynamonu 
  • Garam masala 
  • W przepisie była jeszcze kolendra (suszona lub świeża) i ziarna kminku, ale pominęłam. 
Sposób przygotowania:
  • Jajka obieramy i podsmażamy na oleju (nie oliwie) na złoto. Lekko nacinamy każde jajko, żeby potem sos wsiąkł. Odkładamy. 
  • Na tym samym oleju podsmażamy chwilę cynamon, liście laurowe, kardamon, słodką paprykę. 
  • Dodajemy pokrojoną cebulę, zmiażdżony czosnek i starty imbir, smażymy do uzyskania do złotego koloru. 
  • Dodajemy sól, garam masala (1-2 łyżeczki), pomidory. Gotujemy na małym ogniu, aż olej będzie wypływał na wierzch. 
  • Dodajemy jajka. Próbujemy czy wystarczająco słone. Gotujemy chwilę.
Zdjęcia bigosu i ciast i koszyczka (serwetkę zrobiłam z firanki i tak była za długa...) :)





piątek, 6 kwietnia 2012

na pracę

Jestem teraz w pracy. Jest 12:30, wiec instytut pusty. Wszyscy jedzą, potem pija kawę i tak przez 1,5-2h. Byl przed chwila kolega zapytać się, czy idę na kawę, pozniej. Miałam ciezki okres w pracy. Nie mogłam nic wymyslic, wiec teraz muszę nadrobić. Poza tym dzis Wielki Piatek, pójdę wieczorem do kosciola, prosto z pracy po drodze robiąc ostatnie swiateczne zakupy (chociaż nie ostatnie, bo jutro rano na targ po dobry ser), więc będę w domu pewnie kolo 22. Jakbym teraz zjadła mój lunch, to umarłabym z głodu pozniej ;) Wybieram się do sklepu hinduskiego po przyprawy. Na Swieta chcę zaserwować jajka po Hindusku. Dodam przepis, jak mi wyjda :)
Mam cudowny plan spędzenia jutro całego dnia w kuchni gotując :) Wczoraj barwiłam pisanki naturalnymi barwnikami :D uzylam kapusty czerwonej i buraczków (dokładny "przepis" stad http://pozytywnakuchnia.pl/naturalne-barwniki-do-pisanek/). Niebieskie wyszły bardzo ladne, dodam zdjęcia. Te z buraczków wcale mi nie wyszły. Jajka popękaly, nie zabarwiły się, chociaż zostawiam na cala noc. Coz :) Dzis będziemy wspólnie z S. probowac je ozdabiac. Próbuję pokazać mu polskie zwyczaje. Swieta tutaj. Nie pierwsze Swieta poza domem (tak naprawdę rzadko jestem na Wielkanoc w domu). Pierwsze tutaj. Na szczęście poznałam P. w autobusie do Polski i ona organizuje male śniadanie wielkanocne. Ja się zapisałam na robienie ciast. Spróbuję zrobić mazurek kajmakowy (z kajmakiem nie z puszki, ale z gotowanego mleka) i sernik czekoladowy z tutejszego sera. Nie mam pojęcia jak to wyjdzie. Zdam relację pozniej. Wieczorem spróbuję wyczarować jakiś koszyczek. Nie mam jeszcze koncepcji skad wziac pojemniczki na sol, maslo, ale mam baranka z cukru!
Tymczasem pora wracać do pracy!
PS. Nie mam polskiej klawiatury tutaj, dlatego ogonki czasem sa, a czasem ich nie ma.

środa, 28 marca 2012

na chorobę

Więc będzie krótko. Najpierw obiecane zdjęcia.

Byłam ostatnio chora. Nadal jestem, poza tym mam strasznie dużo na głowie... Poza tym powinnam już spać... Napiszę najpóźniej w weekend.

niedziela, 18 marca 2012

Ciasto urodzinowe - brzoskwiniowe

S. ma urodziny we wtorek. Postanowiłam, że zrobię ciasto. Spotykamy się jutro wieczorem. O północy zjemy ciasto. Dostanie pierwszą część prezentu - karafkę i szklanki do whisky. Będzie w końcu starym człowiekiem już, ćwierć wieku ;) Drugą częścią prezentu jest wycieczka na południe Francji. W połowie kwietnia, po Wielkanocy. Na razie nie powiedziałam mu, gdzie jedziemy, ale musiałam mu powiedzieć, że go gdzieś zabieram, żeby załatwił sobie urlop. O zestawie do whisky nie ma pojęcia :)
Odkąd przeszliśmy na tę dietę zrobienie ciasta jest trudne... Mogę powiedzieć, że jestem ekspertką, jeśli chodzi o kokosanki (również migdałowe), różnego rodzaju musy i trufle, ale ciasta... W związku z tym, że ostatnio to ciasto truskawkowe mi wyszło, postanowiłam, że zrobię coś podobnego, tylko z brzoskwiniami i w pełnej wersji.
Przepis jest tu:
Najpierw ciasto (wszyscy, którzy mogą spożywać gluten, można zastąpić zwykłym kruchym ciastem.)
Do ciasta potrzebuję musu jabłkowego (? w oryginale apple sauce). Podobno można to kupić gotowe w Niemczech, w Stanach, może w Polsce też, może tutaj też, ale pewnie będzie z jakimiś "ulepszaczami", wiec ja po prostu obieram, kroję jabłka (zależy od humoru, czasem 3, dzisiaj jakieś 10). Podlewam wodą, gotuję, aż się rozgotują i woda trochę wyparuje. Jeżeli mam blender (a mam go od Bożego Narodzenia - prezent od mamy S., zawsze marzyłam o blenderze) to potem je blenduje, a jak nie mam blendera, to przecieram przez sitko. Jabłka powinny być na tyle miękkie, że można je rozgnieść nawet widelcem. W Niemczech podają taki mus jabłkowy do placków ziemniaczanych. Świetna kombinacja :)

To są moje jabłka przed gotowaniem, po gotowaniu i po blendowaniu :) Równocześnie robię coś rosołopodobnego. Niedziela w kuchni. Uwielbiam ten czas.


Teraz czas na ciasto. Troszeczkę modyfikuję przepis na moją małą foremkę. Więc tak
  • 2 łyżki mielonego siemienia lnianego
  • 1/6 szkl. musu jabłkowego
  • 0.5 łyżki octu z czerwonego wina (w oryginalnym przepisie octu z cydru, ale akurat w sklepie się skończył, więc używam z czerwonego wina)
  • 1 op. cukru waniliowego
  • 1/6 szkl. oleju orzechowego (w przepisie kokosowego, ale nie mam)
  • 3/4 łyżki miodu
To wszystko zmiksować mikserem. Dodać
  • 3/4 mielonych migdałów
  • 1/2 szkl. mąki kokosowej (ja nie mam mąki kokosowej, więc mielę wiórki (1szkl. wiórek, żeby otrzymać 0.5 szkl mąki), to nie jest to samo, ponieważ mąka kokosowa jest odtłuszczona, a wiórki mają nadal dużo tłuszczu, ale w tym przepisie działa)
  • 1.5 łyżeczki sody oczyszczonej
Mieszamy i wyrabiamy, dodając ewentualnie trochę mąki migdałowej.
Według oryginalnego przepisu ciasto powinno dać się rozwałkować. Moje się nie daje... Więc je przekładam do foremki i po prostu palcami wygniatam. Piekę 12 minut w 170 stopniach z wiatraczkiem.
Czekam, aż wystygnie i robię pierwszą warstwę brzoskwiniową.
  • 3/8 szkl. mleka kokosowego
  • 1/8 szkl. miodu
  • 1 łyżeczka wanilii
  • 1/2 szkl. brzoskwiń z puszki pokrojonych w kostkę
  • 5 płatków żelatyny rozpuszczonych w 1/4 szkl. wody
Zblendować wszystko. Włożyć do lodówki, aż będzie tężeć zalać brzoskwinie rozłożone na cieście.
I na koniec warstwa kokosowa.
  • 1 szkl. kremu kokosowego (puszkę mleka kokosowego wstawiamy do lodówki, po pewnym czasie (jakies 24h) rozwarstwi się, odlewamy wodę i zostaje nam krem)
  • 0.5 łyżki miodu
  • cukier waniliowy
  • 5 płatków żelatyny rozpuszczonych w 1/4 szkl. wody.
Wszystko blendujemy. Zostawiamy na chwilę do zgęstnienia i wylewamy na zastygniętą masę brzoskwiniową. Zdjęcie kremu kokosowego i finalnej wersji. 

We wtorek dodam zdjęcia pokrojonego ciasta :)

sobota, 17 marca 2012

z lampką wina

Jest mi cholernie smutno. Piję czerwone wino. Sama. S. pytał, czy nie chcę u niego zostać, ale jutro od rana muszę intensywnie coś robić. Jutro są 50 urodziny mojej mamy. Dzisiaj impreza. Cała rodzina przy stole, pyszny tort, dużo alkoholu, gitara w dłoniach wujka. Uwielbiam rodzinne spotkania. Lubię moją rodzinę. Wesela, imieniny, miło jest każdego zobaczyć. Rozmawiałam z nimi na skypie. Widziałam wszystkich. Strasznie bym chciała tam być. Najgorsze jest to, że może mogłabym... po prostu byłam za bardzo zaganiana, żeby cokolwiek zaplanować. Mogłam bez problemu wyjechać w piątek, byłabym w sobotę w domu, wróciłabym w poniedziałek. Za późno. Tymczasem na urodziny funduję rodzicom 4-dniową wycieczkę w Paryżu. To było od zawsze marzenie mojej mamy. Nie może w to uwierzyć :) A ja na urodziny jadę do Londynu i St Andrews :) Była to baaardzo spontaniczna decyzja. Nawet dokładnie nie spojrzałam na plan... najwyżej ktoś mnie udusi, ale musiałam. W połowie maja moi znajomi mają końcowe egzaminy, potem trzy tygodnie wakacji, rozdanie dyplomów i więcej tam nie będą. Nie będzie kogo odwiedzać. To ostatni moment...
A tymczasem zdjęcie z dzisiaj:

piątek, 16 marca 2012

jest miejsce na odrobinę lenistwa :)

Nie poszłam dzisiaj do pracy. Tak po prostu. Wczoraj przemknęło mi to przez myśl, ale stwierdziłam, że pójdę i tak. Rano zadzwonił budzik. Stwierdziłam, że w takim stanie nie ma sensu iść do pracy. Byłam pewna, że nic nie zrobię. Akurat teraz jestem w punkcie, że muszę się skoncentrować i wymyślić coś mądrego, być kreatywną. A to w moim przypadku nie działa, kiedy jestem zmęczona. Mogę wtedy robić rzeczy mechaniczne, coś napisać, itp., ale kreatywnie nie. Poza tym trochę popracowałam w domu rano. Przed południem. Potem już nie robiłam nic. Tzn. zakupy, skype z rodzicami, (moja mama ma 50 urodziny w niedziele i przygotowuje imprezę). Potrzebowałam takiej chwili, kiedy nie muszę nic. Nic nie planuję. Plany na weekend mam dość intensywne. (Są to raczej przyjemności, ale zawsze coś co trzeba zrobić). Piję teraz herbatę rooibos, kojarzy mi się z kolegą z Południowej Afryki. Okno otwarte na oścież. Jest ponad 20 stopni. W planach krótkie spotkanie z moim chłopakiem i kolacja u koleżanki Polki. Co prawda są zaproszone też dziewczyny z Indii, ale mam nadzieję, że chociaż trochę będę mogła pogadać po polsku. A. jest bardzo miłą dziewczyną. Bardzo wesoła. Poznałam ją w autobusie do Polski (tak, jechałam autobusem, 24h, ale tylko dlatego, że połączenie lotnicze stąd jest tragiczne, musiałabym albo lecieć z przesiadkami, albo do Berlina, albo z Paryża). A. namówiła mnie na jogę. Bardzo mi się podoba. 
Poza tym ułożyłam puzzle! Mapa świata. 1000 kawałków. Trochę byłam rozczarowana, bo to było dość proste. Zajęło mi 3 wieczory. Zamówiłam kolejne dwa komplety. "Kawa" 1000 kawałków i stara mapa świata 1500. Miałam nadzieję, że listonosz przyjdzie, ale się nie pojawił :(
No nic, bywa...

czwartek, 15 marca 2012

Dobry dzień?

Ostatnio byłam tak zajęta, że nie wiedziałam, jak się nazywam. Wczoraj to było apogeum. Najpierw troszkę zaspałam (na szczęście tylko 15 min), ale musiałam śpieszyć się ze śniadaniem. Biegiem na zajęcia, żeby się nie spóźnić. Wykładowcy nie wypada się spóźnić. Sprawdzałam w między czasie zadania domowe, potem biegiem do biura. Kończyłam sprawdzać zadania i już musiałam biec na seminarium, z którego musiałam wyjść wcześniej, żeby zdążyć na kolejne zajęcia, które musiałam skończyć przed czasem, żeby dobiec na kolejne seminarium. Wybiegłam, w tramwaju kończyłam sprawdzać te zadania domowe, żeby zdążyć zjeść kolacje. Jedząc uaktualniałam stronę internetową, a potem biegłam na cośrodowe gry planszowe u znajomych. Wróciłam do domu o 23. Wtedy miałam chwilę na to, żeby poprawić stronę internetową i musiałam się kłaść spać, żeby rano wstać... Jeszcze piątek i weekend!
Ale dzisiaj wzięłam udział w konkursie! Był to konkurs na blogu szminkanakoszuli.blog.onet.pl. I nawet mi się udało :)
Nawet wierszyk napisałam
Koszula wymyslil zagatke 
i sprawil tym I. niezla gratke. 
Zamiast ciezko pracowac teraz, 
do komentarzy zerka nieraz. 
Meczy sie biedna I. niezmiernie, 
az nie moze siedziec tak biernie. 
Ksiazka, kubek, czy cos innego, 
Koszulo, oszczedz ciekawskiego, 
podaj rozwiazanie na tacy, 
zanim szef I. wyrzuci z pracy. 
Więcej na blogu Szminki i Koszuli. Bardzo się cieszę, że będzie książka! Bardzo lubię ten blog :) Zastanawiam się, czy się tam może zareklamować, ale się boję trochę...
Tymczasem czas robić deser na jutro (idę do znajomych na kolację).

niedziela, 11 marca 2012

Ciasto truskawkowe

Znów mi trochę smutno. Weekend minął tak szybko, że szkoda gadać. W piątek poszłam na imprezę, nieplanowaną. Wróciłam do domu po 6 rano... Nie wiem, jak to się stało. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś takiego mi się przydarzyło :) Odchorowywałam to potem całą sobotę i trochę niedzieli. Odzwyczaiłam się od alkoholu. W sobotę przyszedł kolega na kolację. Postanowiłam zrobić ciasto!
Korzystałam z tego przepisu:
Zrobiłam tylko jedną warstwę, bo za późno wstałam i by mi się nie zsiadła. Poza tym nie mam oryginalnej mąki kokosowej, więc zblendowałam wiórki. Ciasto okazało się rewelacyjne. Pierwsze ciasto paleo (bezglutenowe, bezmleczne, bez ziaren), które smakowało "normalnie".
Oto ono.

Kolejna książka przeczytana:
to 
5. D. Pennac "L'oeil du loup".
Kategoria a). Chociaż niby książka dla dziecki, ale wcale nie banalna, prosta. Bardzo poruszająca lektura. Zdecydowałam się czytać książki dla dzieci po francusku w ramach edukacji. Tą polecam każdemu i w każdym języku :)
A tak poza tym? To jestem bardzo zmęczona. Jest 21.30, a ja jestem umyta w łóżku. Poczytam coś chwilę i idę spać. Jutro poniedziałek :/

czwartek, 8 marca 2012

Najprostsza zupa brokułowa

Ze mną trochę lepiej. Trochę czekolady, truskawki na promocji i jakoś żyję :) Chociaż energii dalej brak. Dlatego mając ochotę na zupę postanowiłam zrobić coś bardzo prostego. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Zupa okazała się pycha. Na ciepło i na zimno. Moja wyszła baaardzo gęsta, ale można dodać więcej wody podczas gotowania, będzie mniej gęsta :) Zdjęcie jutro.

Zupa-krem brokułowa

Składniki

  • 1kg mrożonych różyczek brokuł
  • 1 cebula
  • 4 ząbki czosnku
  • sól, pieprze, ewentualnie vegeta
Sposób przyrządzenia:
  • Cebulę pokroić na mniejsze kawałki. Czosnek obrać.
  • Wszystkie składniki wrzucić do garnka (brokuły mrożone). Podlać wodą, ale nie za dużo, żeby nie przykrywała brokuł. Im mniej wody, tym będzie gęstsza.
  • Gotować do rozgotowania warzyw (u mnie jakieś 15 min od zagotowania).
  • Zblendować.
  • Podawać na ciepło lub na zimno.
Oto i zdjęcie: